sobota, 20 czerwca 2015

w kierunku północy po przeczekaniu pół nocy

I oto ten dzień, ta chwila, kiedy postanowiłam napisać post nie poczyniwszy zawczasu zdjęć w studio/w plenerze, a tym samym pozbawiwszy się możliwości załączenia tutaj czegoś z wyższej półki estetycznej. Stało się jednak tak, że dłużej czekać nie mogłam, zbyt wiele wydarzeń wymaga jakiejś adekwatnej oprawy pisemnej, a ja mam aż nadto czasu, by móc go spożytkować na spisywanie czego bądź.

Zacznę od zupełnego początku. A na początku było słowo.

Gdańsk.

Jedna z tych późnych godzin nocnych, kiedy grzeczne dzieci śpią, niegrzeczne sypiają w sposób bardziej metaforyczny, a te umiarkowanie średnie, te którym los nie rzuca jednak non-stop kłód pod nogi, piasek nie zawsze im w oczy i w życiu też im czasem wychodzi, siedzą w wątpliwie eleganckiej pozycji na lotnisku im. Lecha Wałęsy i oczekują na lot. Wałęsać mi się jednak wcale nie chce, wszystek energia ulotniła się gdzieś na trasie między Żninem a Świeciem i do Gdańska przyjechałam już całkiem wyczerpana, wtórując tym samym mojemu telefonowi. ANYWAY. Chodzi głównie o to, że jest noc, lot mam za jakiś kwinkwagilion godzin i chwilowo nie mam na siebie lepszego pomysłu, więc postanowiłam pobyć przykładną blogerką. No i na przykład napisać długi oraz zawiły post.

Co do samego tematu zawiłości: czerwiec należał; nie, wróć: należy do najbardziej pokręconych miesięcy anno domini 2015. Jeszcze się nie skończył, a już wydarzyło się w nim przypuszczalnie więcej rzeczy niż podczas wszystkich festynów osiedlowych od 1999, organizowanych rokrocznie na Ratajach w moim rodzinnym mieście, które oczywiście pozdrawiam i o którym zawsze ciepło myślę. POZNANIU JESTEŚ SUPER.

No ale jestem w Gdańsku. Danzig słynie przede wszystkim z morza, ale może się tak zdarzyć, że na lotnisku słyszy się wyłącznie szum urządzenia do czyszczenia posadzek, jedyne muszle, jakie można znaleźć są w toalecie, a jeśli mowa o piasku, to tylko o tym metaforycznym albo Piasecznym (jeśli ktoś go w ogóle jeszcze pamięta. Ale pewnie nie pamięta. Piaskowi prawdopodobnie jest smutno >klik< Ale tak to jest jak się jest celebrytą – wszyscy wiedzą, jak taka kariera może się szybko posypać, a on to już w ogóle kusił los swoim plażowym pseudonimem).

Ja nie o piasku jednak. Nasuwa się zasadnicze pytanie: Hej, dlaczego ta jeszcze nieznana blogerka jest w Gdańsku, kiedy jej rodzinnym miastem jest Poznań? Zapewne wielu z was, tego pytania wcale sobie nie zadało, bo 90% moich czytelników wie aż za dobrze ‘whassup’, ale im dłużej piszę, tym szybciej mija czas na lotnisku i to jest oszałamiająco przydatna sztuczka. Więc piszę wszystko od A do Ø. I tu dochodzę do sedna sprawy – OTÓŻ; za godzin <5 wzniośle się wzniosę i polecę na obczyznę pełną fiordów, brunosta, hyttek i śmiesznych literek w alfabecie. Niektórzy nazywają ten kraj Norwegią. Ja ten kraj też nazywam Norwegią, bo w sumie taką nosi nazwę.

Ze słonecznego Gdańska przenosimy się więc do Oslo o bliżej nieznanych warunkach pogodowych. Ok, jeszcze się nie przenosimy, bo w dalszym ciągu tkwię na lotnisku schowana gdzieś za bankomatem, ponieważ tylko tu mam możliwość nakarmienia sprzętu elektronicznego, ale jeszcze tylko chwil kilka i będę mogła bezkarnie i bez ogródek, i czasem nawet bez sensu poużywać sobie hasztaga #oslove.

Już na samą myśl o tym #ekscytacja #radość #glede #smil


Obserwatorzy